sobota, 8 kwietnia 2017

"MY DEPORTOWANI" ciąg dalszy

Ze wspomnień Wacława Grubińskiego - ur. 25 styczeń 1883 roku w Warszawie, zm. 8 czerwca 1973 roku w Londynie, dramaturg, krytyk i nowelista, znany głównie jako autor utworów komediowych.
Aresztowany w styczniu  1940 roku we Lwowie, skazany na śmierć za "kontrrewolucyjną działalność i bluźnierczą sztukę o Leninie". Po kilkumiesięcznym oczekiwaniu i odwoływaniu wyrok został zamieniony na 10 lat zamknięcia i 4 lata pozbawienia praw obywatelskich. Najdłużej przebywał w obozie na Syberii  nad rzeką Sośwą. Po układzie Sikorski-Majski zwolniony z obozu przedostaje się do miejsca formowania armii polskiej przez generała Władysława Andersa. Po wojnie mieszkał w Londynie, współpracował z Wiadomościami, pisał eseje i dramaty.

(...)
Obudził mnie huk wybuchów. Śliczna pogoda, na niebie tylko dla ozdoby kilka białych obłoczków, ranek się śmieje, jak dziewczyna, do siebie i do niczego, pociąg zwalnia biegu. Ktoś mówi:
   - Bachmacz! Widać stację.
   Podjeżdżamy do stacji. Właściwie nie dojeżdżamy do stacji. Stajemy opodal długiego parterowego budynku, dawno nie odnawianego, jakiś kilometr za dworcem. Jednocześnie z nami przybyły do Bachmacza areoplany niemieckie. Krążą nad miastem i od czasu do czasu rzucają bombę. Nikt do nich nie strzela. Miasto jak gdyby przycupnęło w ciszy na podobieństwo domowego ptactwa, które przyciska się do ziemi, spostrzegłszy wysoko nad sobą czarny sierp skrzydeł jastrzębich.
   Znów pada bomba: daleko w mieście. Głuchy huk. Skutków detonacji nie widzimy. Na razie nie bardzo nas przejmuje ten pierwszy nalot niemiecki, z którym zdarzyło nam się spotkać, ale gdy bombowce skręcają w naszą stronę i słychać coraz głośniejszy warkot ich motorów, więźniowie zaczynają się domagać otwarcia wagonu, ten i ów krzyczy, niektórzy biją pięściami w ściany.
(...)
   Jechaliśmy stłoczeni, głodni, żarci przez wszy i konający z pragnienia. Pociąg nasz stawał przeważnie poza stacją, więc enkawudzistom nie chciało się chodzić po wodę. Schły nam gardła i języki. Jedni błagali o wodę, inni ryczeli nieludzkim głosem, walili pięściami w ściany wagonu, zasypywali żołnierzy przekleństwami. Żołnierze rozdawali pchnięcia bagnetem w otwory okienne, oczywiście bezskutecznie, ponieważ na widok doskakującego żołnierza więźniowie się usuwali, ale dwa razy doszło do takiego obustronnego rozżarcia, że Gorbatienko zagroził strzelaniem.
   - Zabij! - wołali więźniowie - Wolę paść od razu, niż zdychać z pragnienia! - To jest bunt! Postawię kulomioty! - odkrzykiwał Gorbatienko.
   W dusznym wagonie, cały dzień zaryglowanym na spiekocie, nieraz mi się wydawało, że następnego oddechu już nie wezmę, że wziąłem najostatniejszą resztkę powietrza, że już nie ma ani źdźbła powietrza naokoło mnie, że jest do końca wyłykane przez moich towarzyszów. 
(...)
   Na drugi czy dopiero na trzeci dzień naszego przybycia do Magnitogorska, pod wieczór zaprowadzono nas do łaźni. Łaźnia była w budowie: prysznice nie działały. Dano nam miski, zresztą w ilości niewystarczającej, nabieraliśmy wody gorącej i zimnej z kranów, które po pewnym czasie tryskały wodą tylko zimną, oblewaliśmy się tą wodą, przy czym nacieraliśmy ciało miniaturowym kawałkiem nie mydlącego się mydła, i zdzieraliśmy z siebie pazurami warstwy brudu.
   Zaczęliśmy się trząść z zimna, zanim nam pozwolono przejść do obocznego pokoiku, w którym wydawano odwszawioną bieliznę i wyparzone ubrania, kołdry, buty, czapki i fufajki. Tutaj zapanował chaos. W ciasnocie, w wzajemnym obijaniu się, deptaniu sobie po nogach, śród przekleństw i pod władczym nakazem stale powtarzającego się nawoływania: Bystro! odbieraliśmy nasze nieponumerowane rzeczy.
   Ktoś otrzymał pół koszuli, ktoś inny nie dostał spodni, komuś zginęły buty, innemu przepalono kalesony. Nie potrzebuję dodawać, że po dezynsekcji nasze ubranie nie było podobne do siebie, kolorowa bielizna zmieniła barwę i wróciła w plamach, przejąwszy częściowo fiolet lub czerwień od sąsiedniego łacha, z którym się prażyła w temperaturze 105 stopni powyżej zera, nie wiem już jakiego rosyjskiego termometru.
   Wyrzucono nas nareszcie na podwórze. ściął nas wieczorny chłód.
   Szliśmy po górach i dołach, kamieniach, porzuconych deskach, śmieciach i kałużach. Takeśmy dobrnęli do baraku. Zmęczenie waliło mnie z nóg. Byłem głodny. Rozdano nam spóźnioną zupę, przez troskliwość władz tak wodnistą, że najbardziej nawet odzwyczajonym od jedzenia nie mogła zaszkodzić.
(...)



"MY DEPORTOWANI"
Czapski, Grubiński, Herling-Grudziński,
Krakowiecki, Obertyńska, Umiastowski
Wydawnictwo "ALFA"
Warszawa 1989
ISBN 83-7001-298-1





Brak komentarzy: