poniedziałek, 25 grudnia 2017

Wiersz wigilijny (2017)

Chciałabym coś napisać, ale nie do końca wiem, co. Dlatego pozostawiam czytelnika samego z poniższym wierszem.


SIGBJØRN OBSTFELDER

"Wigilia"

Wigilijny czas!
Wigilijny blask w oknach aż po dach,
w salonach strojne choinki,
płynie ku mnie kolęda poprzez szpary w drzwiach!
Tak się szwendam samotnie ulicami,
dziecinne słysząc piosenki.
By spocząć, zadowolić się muszę schodami,
o zmarłej matce przyszła myśl.

*

Wreszcie gnam przed siebie polami,
z dala od miasta - pośród gwiazd.
Mój cień prześlizguje się między cieniami,
co rzucają gałęzie martwych drzew.
Ciało znalazłem w śniegu iskrach,
świąteczna iluminacja,
ciało, co jeszcze drży,
wróbel - nieborak, zmarznięty już na śmierć.

*

Do mojej wracam nory,
zapalam świecę, co za świecznik butelkę ma.
Zapalam świecę, co za świecznik butelkę ma
i biblię kładę na komodzie.
Na kolana padam przy komodzie
i kurz zdmuchuję z biblii.
Składam ręce na mej biblii
i zbiera mi się na płacz.




przełożył z norweskiego Kiljan Halldórsson


Fot. B. Jęcek






niedziela, 16 lipca 2017

sobota, 17 czerwca 2017

Wyniki I Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Danuty "Inki" Siedzikówny

Uroczystości związane z odsłonięciem pomnika Danuty Siedzikówny "Inki", bohaterskiej sanitariuszki urodzonej w Guszczewinie na Podlasiu, odbyły się 11 czerwca. Podczas uroczystości ogłoszono wyniki I OKP im. Danuty Siedzikówny "Inki". Jury w składzie: Krzysztof Kuczkowski (przewodniczący), Wojciech Kass, Przemysław Dakowicz, Sławomir Matusz i Maciej Bieszczad (sekretarz), wyróżniło wiersze Macieja Rzymskiego z Łodzi, Bogdana Nowickiego z Zabrza, Jerzego Fryckowskiego z Dębnicy Kaszubskiej, Erazma Stefanowskiego z Augustowa i Jarosława Andrasiewicza z Łodzi. Laureatką III nagrody została Bogumiła Jęcek z Łodzi, II nagrodę otrzymał Wojciech Roszkowski z Tykocina, laureatem I nagrody został Marcin Królikowski z Warszawy. 

A oto jeden z moich konkursowych wierszy:



Katyń

Wpatruję się w zmierzch; w ciemności strzęp
czarnej folii poruszany wiatrem – wygląda
niczym wrona wyszarpująca coś z ziemi.
Otwarte granice boją się zamknięcia.

*
Przeczucie to nie wszystko, jeszcze tliła się
myśl, próbowała wyciągnąć mnie z tego miejsca.
Słyszałem każdy strzał. Wyszedłem z więziennej
karetki ostatni, przemknął rów,  nad którym przez chwilę
stali. Sznur przerzucony przez szyję wiąże mi
z tyłu ręce, jakby wszystko robiło się samo.

*
Wymieszane: przeczucie i nadzieja. Wyprowadzali
nas pojedynczo. Drobiazgowa rewizja; ściągnęli
pas i pytali o obrączkę. Z rękoma wykręconymi do tyłu
przeszedłem dwa pomieszczenia, i w trzecim ta nieubłagana
świadomość,  gdy zobaczyłem ściany, wypływającą
z półmroku krew.







Łódź, 06.03.2016










Pierwszy od prawej Jerzy Fryckowski






Kolega "Inki" - Józef Rusak, żołnierz V Brygady Śmierci
Zygmunta Szendzielarza ps. Łupaszka






niedziela, 9 kwietnia 2017

"MY DEPORTOWANI" - GŁÓD

Gustaw Herling-Grudziński  ur. 20 czerwca 1919 roku w Kielcach, pisarz i eseista. W końcu 1939 roku aresztowany podczas próby przedostania się do Francji przez Litwę, przebywał w kilku więzieniach, a następnie w obozie pod Archangielskiem. Zwolniony w styczniu 1942 roku dotarł do miejsca formowania  wojska polskiego w Ługowoje. Do końca wojny był w wojsku, uczestniczył m.in. w bitwie o Monte Cassino, po wojnie zamieszkał w Anglii, Niemczech Zachodnich, na stałe osiadł we Włoszech. Bliski współpracownik Instytutu Literackiego w Paryżu.

W momencie powstawania książki autor żył, zmarł 4 lipca 2000 roku w Neapolu.
Opisany przez autora "Głód" jest dla mnie tą częścią książki, która chyba zabolała najbardziej. Straszne zdarzenia. Niszczona moralność i upadlanie ludzi doprowadziły, i zawsze będą doprowadzały, do samozagłady. Do upadku, z którego nie da się człowieka podnieść.


GŁÓD

   Z moich obserwacji obozowych wynika, że kobiety znacznie gorzej znoszą głód fizyczny i seksualny niż mężczyźni. Proste prawo życia obozowego głosiło tedy, że łamiąc opierającą się kobietę głodem fizycznym, zaspokaja się jej obie potrzeby naraz. Mówię o tym bez cienia cynizmu. Jeżeli wspominanie tego wszystkiego, co działo się w Europie w czasie ostatniej wojny ma mieć w ogóle jakiś sens, to trzeba abyśmy zapomnieli na chwilę o zasadach zwykłej moralności, jaką żyli nasi dziadowie i ojcowie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku i w pierwszych dziesiątkach lat stulecia, które zdawało się urzeczywistniać na naszych oczach pozytywistyczny mit postępu (...)
   Na obronę kobiet wypada jednak może dodać, że moralność obozowa - jak każda zresztą moralność - wytworzyła również swoją własną hipokryzję. I tak na przykład, nikomu by do głowy nie przyszło obwiniać o cokolwiek młodego chłopca, który dla polepszenia swojej doli został kochankiem starej lekarki, ale ładna dziewczyna oddająca się z głodu odrażającemu starcowi z chleborezki była, rzecz prosta, bladzią. Nikt nie kwestionował jako "prostytuowania się"  dobrego prawa niemal wszystkich brygadierów i techników do comiesięcznego  wypłacania się donosami  w Trzecim Oddziale, ale kobieta wychodząca za zonę do naczelnika była "prostytutką" i to najgorszego typu, bo łamiącą solidarność więźniów wobec ludzi wolnych. Było rzeczą naturalną, że nowo przybyły więzień oddawał brygadierowi resztki swego ubrania z wolności, aby uzyskać pewne względy przy procentowym obliczaniu normy (od którego zależała wysokość racji obozowej) i podziale pracy, ale gorszyło niektórych, gdy uboga dziewczyna, uginająca się pod ciężarem toporu w lesie, oddawała mu pierwszego lub drugiego wieczoru wszystko co posiadała, czyli własne ciało. Ta hipokryzja zależała zresztą najczęściej od charakteru przedobozowych powiązań środowiska. Więzień kradnący chleb swemu towarzyszowi zginąłby prawdopodobnie pod razami urków, którzy byli na ogół najwyższymi prawodawcami  i sędziami w zakresie etyki obozowej; ale wśród Polaków znany był pewien ksiądz, ukrywający swą godność duszpasterską w łachmanach więźnia, który za spowiedź i rozgrzeszenie brał 200 gramów chleba (czyli o 100 gramów mniej, niż stary Uzbek wróżący z ręki) i chodził po swojej parafii w aureoli świętości.  Gdy się zastanawiam nad przyczynami tego złożonego i trudnego zjawiska, dochodzę do wniosku, że w każdym większym skupisku ludzkim istnieje podświadoma dążność do wleczenia pod pręgierz "opinii publicznej" przychwyconych na gorącym uczynku ofiar,
aby się tym tanim kosztem nieco samemu wybielić. Kobiety nadawały się do tego znakomicie, bo rzadko miały szanse do kupczenia czym innym poza własnym ciałem, a poza tym przyniosły ze sobą do obozu obciążenie konwencjonalnej obłudy moralnej z wolności, w myśl której każdy mężczyzna biorący kobietę w czasie pierwszych paru godzin flirtu uważany jest zazwyczaj za zabójczego uwodziciela, a każda kobieta oddająca się świeżo poznanemu mężczyźnie uchodzi za ladacznicę. Dla Rosjan, nawykłych do "ślubów za pięć rubli" i kopulacji uprawianej na wzór potrzeb fizjologicznych w wychodkach publicznych, nie był to właściwie problem istotny i służył raczej za przedmiot drwin z równouprawnienia kobiet w nowym ustroju, ale więźniowie cudzoziemcy (nie wyłączając komunistów) nieraz załamywali ręce nad "ogólnym upadkiem obyczajów moralnych w Rosji". Tak czy owak prawdą jest, że głód najczęściej łamał kobiety, kiedy je zaś złamał, nie było już zapory na równi pochyłej, po której staczały się na samo dno upodlenia seksualnego. Niektórym przyświecała w tym nie tylko nadzieja polepszenia swej doli lub znalezienia możnego opiekuna, ale i nadzieja macierzyństwa. Nie należy tego rozumieć zbyt sentymentalnie. Cała rzecz polega na tym, że kobiety ciężarne zwolnione są w obozie od pracy na trzy miesiące przed rozwiązaniem i na sześć miesięcy po urodzeniu dziecka. Sześć miesięcy to był okres przewidziany na odkarmienie dziecka do stanu, w którym można je było odebrać matce i uwieźć w niewiadomym kierunku. Barak macierzyński w Jercewie pełny był zawsze ciężarnych kobiet, które z wzruszającą powagą popychały przed sobą niewidzialne wózki swych pękatych brzuchów, spiesząc do kuchni po zupę. O uczuciach natomiast, o prawdziwych uczuciach trudno jest mówić, gdy się uprawia miłość na oczach współwięźniów, lub w najlepszym razie w składzie starych ubrań, na przepoconych i śmierdzących łachach obozowych. Po latach zostaje z tego wspomnienie wstrętu, podobne do grzebania się w szlamie opróżnionej sadzawki, głęboka niechęć do siebie i do kobiety, która zdawała się niegdyś tak bliska...
   W parę tygodni po moim przyjeździe do obozu - o ile mnie pamięć nie myli, w styczniu 1941 roku - przyszła etapem z więzienia młodziutka Polka, córka oficera z Mołodeczna. Była naprawdę śliczna: smukła i wiotka., jak ktoś chwiejący się na wietrze, o dziewczęco świeżej twarzyczce i maleńkich piersiach, ledwie rysujących się za granatową bluzeczką mundurka gimnazjalnego. Jury złożone z urków oceniło młodą klaczkę bardzo wysoko i nazywało ją odtąd - prawdopodobnie dla zaostrzenia swego proletariackiego apetytu - generalską doczką. Dziewczyna trzymała się jednak świetnie; wychodziła do pracy z podniesiona główką i błyskawicami gniewnych spojrzeń przeszywała każdego mężczyznę, który ośmielił się do niej zbliżyć. Wracała wieczorem do zony trochę pokorniejsza, ale dalej nieprzystępna i skromnie wyniosła. Prosto z warowni szła do kuchni po zupę i nie wychodziła już nigdy z baraku kobiecego po zmroku. Wyglądało więc na to, że nie wpadnie tak łatwo w sidła nocnych łowów, a możność złamania jej głodem przy pracy utrudniał fakt, że przydzielona została do mieszanej kobieco-inwalidzkiej brygady 56, która na bazie żywnościowej przebierała jarzyny lub łatała worki. (Więźniowie z 56 nie mieli wprawdzie dostępu do naszych źródeł kradzieży, ale praca ich byłą stosunkowo lekka). Nie znałem jeszcze wówczas na tyle obozu, aby móc przewidzieć, jak się ta cicha walka skończy, to też bez wahania przyjąłem zakład o pół pajki chleba z inżynierem Polenko, zawiadowcą składu jarzyn na bazie, że dziewczyna nie ulegnie. Cała ta gra podniecała mnie w sposób, że tak powiem, patriotyczny - zależało mi na tym, żeby barwy biało-czerwone załopotały dumnie na maszcie zwycięskiej cnoty. Po siedmiu miesiącach pobytu w więzieniu ani mi w głowie były jeszcze kobiety i naprawdę skłonny byłem uwierzyć pogróżką sędziego śledczego, że "żyć będę, ale przespać się z kobietą nie zechcę". Wykorzystując swą pozycje tragarza zaprzyjaźnionego z urkami zagrałem więc nieuczciwie wobec Polenki i przedstawiwszy się dziewczynie jako student z Warszawy (żeby uniknąć pozorów mezaliansu), zaproponowałem jej fikcyjne małżeństwo, które w ramach etyki obozowej uchroniłoby ją na pewien czas od łapanki przez osobliwe ius primae noctis. Nie pamiętam już teraz co odpowiedziała, ale musiało to być coś w rodzaju "jak Pan śmie", bo dałem za wygraną. Polenko dostał ją do składu jarzyn i pilnie doglądał, żeby nie kradła nadpsutych marchewek i solonych pomidorów z beczek. Mniej więcej  w miesiąc po zakładzie przyszedł wieczorem do naszego baraku i bez słowa rzucił na moją pryczę podarte majtki kobiece. Odważyłem mu dokładnie, i również w milczeniu, pół pajki chleba. 
   Odtąd dziewczyna odmieniła się zupełnie. Nie spieszyła się jak przedtem po zupę do kuchni, ale wróciwszy z bazy goniła się po zonie do późnej nocy jak nieprzytomna kotka w okresie marcowego parzenia. Miał ją kto chciał, pod pryczą, na pryczy, w separatkach techników, w składzie ubrań. Ilekroć mnie spotykała, odwracała głowę, zaciskając konwulsyjnie usta. Raz tylko, gdy zaszedłszy przypadkowo do składu kartofli na bazie, przyłapałem ją na kartoflisku z brygadierem 56, garbatym pokurczem Lewkowiczem, wybuchnęła spazmatycznym płaczem i wracając wieczorem do zony tamowała łzy dwiema drobnymi piąstkami. Spotkałem ją w roku 1943 w Palestynie. Była już zupełnie starą kobietą. Zmęczony uśmiech na pomarszczonej twarzy odsłaniał szczerby w spróchniałych zębach, a przepocona koszula drelichowa pękała od dwóch obwisłych piersi, wielkich jak u karmiącej matki.
(...)




"MY DEPORTOWANI"
Czapski, Grubiński, Herling-Grudziński,
Krakowiecki, Obertyńska, Umiastowski
Wydawnictwo "ALFA"
Warszawa 1989
ISBN 83-7001-298-1








sobota, 8 kwietnia 2017

"MY DEPORTOWANI" ciąg dalszy

Ze wspomnień Wacława Grubińskiego - ur. 25 styczeń 1883 roku w Warszawie, zm. 8 czerwca 1973 roku w Londynie, dramaturg, krytyk i nowelista, znany głównie jako autor utworów komediowych.
Aresztowany w styczniu  1940 roku we Lwowie, skazany na śmierć za "kontrrewolucyjną działalność i bluźnierczą sztukę o Leninie". Po kilkumiesięcznym oczekiwaniu i odwoływaniu wyrok został zamieniony na 10 lat zamknięcia i 4 lata pozbawienia praw obywatelskich. Najdłużej przebywał w obozie na Syberii  nad rzeką Sośwą. Po układzie Sikorski-Majski zwolniony z obozu przedostaje się do miejsca formowania armii polskiej przez generała Władysława Andersa. Po wojnie mieszkał w Londynie, współpracował z Wiadomościami, pisał eseje i dramaty.

(...)
Obudził mnie huk wybuchów. Śliczna pogoda, na niebie tylko dla ozdoby kilka białych obłoczków, ranek się śmieje, jak dziewczyna, do siebie i do niczego, pociąg zwalnia biegu. Ktoś mówi:
   - Bachmacz! Widać stację.
   Podjeżdżamy do stacji. Właściwie nie dojeżdżamy do stacji. Stajemy opodal długiego parterowego budynku, dawno nie odnawianego, jakiś kilometr za dworcem. Jednocześnie z nami przybyły do Bachmacza areoplany niemieckie. Krążą nad miastem i od czasu do czasu rzucają bombę. Nikt do nich nie strzela. Miasto jak gdyby przycupnęło w ciszy na podobieństwo domowego ptactwa, które przyciska się do ziemi, spostrzegłszy wysoko nad sobą czarny sierp skrzydeł jastrzębich.
   Znów pada bomba: daleko w mieście. Głuchy huk. Skutków detonacji nie widzimy. Na razie nie bardzo nas przejmuje ten pierwszy nalot niemiecki, z którym zdarzyło nam się spotkać, ale gdy bombowce skręcają w naszą stronę i słychać coraz głośniejszy warkot ich motorów, więźniowie zaczynają się domagać otwarcia wagonu, ten i ów krzyczy, niektórzy biją pięściami w ściany.
(...)
   Jechaliśmy stłoczeni, głodni, żarci przez wszy i konający z pragnienia. Pociąg nasz stawał przeważnie poza stacją, więc enkawudzistom nie chciało się chodzić po wodę. Schły nam gardła i języki. Jedni błagali o wodę, inni ryczeli nieludzkim głosem, walili pięściami w ściany wagonu, zasypywali żołnierzy przekleństwami. Żołnierze rozdawali pchnięcia bagnetem w otwory okienne, oczywiście bezskutecznie, ponieważ na widok doskakującego żołnierza więźniowie się usuwali, ale dwa razy doszło do takiego obustronnego rozżarcia, że Gorbatienko zagroził strzelaniem.
   - Zabij! - wołali więźniowie - Wolę paść od razu, niż zdychać z pragnienia! - To jest bunt! Postawię kulomioty! - odkrzykiwał Gorbatienko.
   W dusznym wagonie, cały dzień zaryglowanym na spiekocie, nieraz mi się wydawało, że następnego oddechu już nie wezmę, że wziąłem najostatniejszą resztkę powietrza, że już nie ma ani źdźbła powietrza naokoło mnie, że jest do końca wyłykane przez moich towarzyszów. 
(...)
   Na drugi czy dopiero na trzeci dzień naszego przybycia do Magnitogorska, pod wieczór zaprowadzono nas do łaźni. Łaźnia była w budowie: prysznice nie działały. Dano nam miski, zresztą w ilości niewystarczającej, nabieraliśmy wody gorącej i zimnej z kranów, które po pewnym czasie tryskały wodą tylko zimną, oblewaliśmy się tą wodą, przy czym nacieraliśmy ciało miniaturowym kawałkiem nie mydlącego się mydła, i zdzieraliśmy z siebie pazurami warstwy brudu.
   Zaczęliśmy się trząść z zimna, zanim nam pozwolono przejść do obocznego pokoiku, w którym wydawano odwszawioną bieliznę i wyparzone ubrania, kołdry, buty, czapki i fufajki. Tutaj zapanował chaos. W ciasnocie, w wzajemnym obijaniu się, deptaniu sobie po nogach, śród przekleństw i pod władczym nakazem stale powtarzającego się nawoływania: Bystro! odbieraliśmy nasze nieponumerowane rzeczy.
   Ktoś otrzymał pół koszuli, ktoś inny nie dostał spodni, komuś zginęły buty, innemu przepalono kalesony. Nie potrzebuję dodawać, że po dezynsekcji nasze ubranie nie było podobne do siebie, kolorowa bielizna zmieniła barwę i wróciła w plamach, przejąwszy częściowo fiolet lub czerwień od sąsiedniego łacha, z którym się prażyła w temperaturze 105 stopni powyżej zera, nie wiem już jakiego rosyjskiego termometru.
   Wyrzucono nas nareszcie na podwórze. ściął nas wieczorny chłód.
   Szliśmy po górach i dołach, kamieniach, porzuconych deskach, śmieciach i kałużach. Takeśmy dobrnęli do baraku. Zmęczenie waliło mnie z nóg. Byłem głodny. Rozdano nam spóźnioną zupę, przez troskliwość władz tak wodnistą, że najbardziej nawet odzwyczajonym od jedzenia nie mogła zaszkodzić.
(...)



"MY DEPORTOWANI"
Czapski, Grubiński, Herling-Grudziński,
Krakowiecki, Obertyńska, Umiastowski
Wydawnictwo "ALFA"
Warszawa 1989
ISBN 83-7001-298-1





czwartek, 23 lutego 2017

Złoty Środek Poezji

IV Festiwal "Złoty Środek Poezji" Kutno 2008 odbył się w dniach 27-29 czerwca. Pierwsze miejsce za najlepszy poetycki debiut książkowy roku 2007 organizowany przez ŚSSK otrzymał Jakub Przybyłowski,  drugie miejsce otrzymał Marcin Perkowski, trzecie Przemysław Owczarek. Osoby wyróżnione to: Marek Lobo Wojciechowski, Krzysztof Bąk i Jarek Spuła. W sobotę odbył się III Otwarty Konkurs Jednego Wiersza.

Piszę  o tym z małym sentymentem, był to bowiem pierwszy turniej, w którym brałam udział.


Fot: Ewa Pikuła

A to już zdjęcie zrobione w Łodzi (2008) w Poleskim Ośrodku Sztuki

Fot: Ewa Pikuła





wtorek, 21 lutego 2017

Zbigniew Herbert

(ur. 29 października 1924 we Lwowie, zm. 28 lipca 1998 w Warszawie) – polski poeta, eseista, dramatopisarz



Świt

   W najgłębszym momencie przed świtem rozlega się pierwszy 

głos tępy i ostry zarazem jak uderzenie noża. Potem z minuty na 
minutę wzmagające się szmery drążą pień nocy.
   Wydaje się, że nie ma żadnej nadziei.
   To, co walczy o światło, jest śmiertelnie kruche.
   I kiedy na horyzoncie ukazuje się okrwawiony przekrój drzewa, 

nierealnie duży i prawdziwie bolesny, nie zapomnijmy błogosławić 
cudu.





niedziela, 12 lutego 2017

My deportowani

Czy próbowałam sobie kiedyś wyobrazić postać, a może twarz, wyrażające ewidentne zło. Chyba nie, a jeżeli już, to byłoby to coś szkaradnego, tak mi się wydaje; zło raczej wszystkim kojarzy się z brzydotą, chodzi oczywiście o zło, które nie jest ukryte pod jakąś tam postacią. Taki oto opis biesa znalazłam w książce "MY DEPORTOWANI", ponieważ autorami są bohaterowie książki, przytaczam wspomnienie z tego okresu Beaty Obertyńskiej (10.07.1898-21.05.1980).

(...)
Jak okiem sięgnąć - wszystkie podwórza, drogi, trawniki, ganki i schody zawalone są już więźniami. Trochę dalej, pod cerkwią, tłoczą się mężczyźni. Widocznie ich też wywożą. Szare mrowie tych nędzarzy pokrajano na oddziałki, z których każdy pilnowany jest przez kilku żołnierzy. U nich zawsze ostrzejsza dyscyplina. Bo nas nie pilnuje pozornie nikt. Chyba upał i słońce. Około południa na  jednym z ganeczków pojawia się niespodziewanie ktoś, kogo w myślach nazywałam odtąd zawsze "ten starobielski szatan". Był to mężczyzna wysoki, lat najwyżej trzydzieści, smagły, o kruczych, bujnych, w tył odrzuconych włosach. Rubaszka na nim czarna, lśniąca i czarne, wysokie buty. Gdyby siedem grzechów głównych mogło mieć jedną twarz, twarz ta nie byłaby inna od tej, która zawisła tam, wysoko nad nami, w rażącej, nieruchomej ciszy południa. Głęboko osadzone oczy - oczy jaskiniowca i pomyleńca - w połączeniu z bruzdami wyrafinowanego okrucieństwem uśmiechu, robiły z tej martwej maski jakiś złowrogi symbol tych sił, których bestialskiej przemocy doświadczaliśmy niestety wszyscy. Nerwowy tik przemykający lewym jego policzkiem, narzucał wrażenie, że sama materia otrząsa się w nim konwulsyjnie, pod naporem nagromadzonego w tym człowieku zła... W asyście kilku dygnitarzy, sam przez nich traktowany jak dygnitarz, zszedł z ganku i zbliżał się ku nam powoli, wgniatając w piasek koniec czarnej laski. Paraliżem widocznie tkniętą nogę wyrzucał przed drugą z trudem i złością, jak coś obcego, nienawistnego, z czego się jednak otrzepać niepodobna. Ogromny, zgarbiony, robił wrażenie kogoś, w kim wyjątkowe siły żywotne walczą z jakąś podgryzającą je, nieuleczalną chorobą. Nade wszystkim jednak górowało w nim zło. Uczułam to niezbicie, kiedy zobaczyłam z bliska te jego oczy, oczy maniaka i zboczeńca. Spojrzenie ich zmroziło nas zresztą wszystkie mimo upału. Wrzawa ucichła, a on kulał między nami, jak doświadczony gospodarz, oceniający "na oko" snopy przed młóceniem. Ile potu, ile krwi, ile męki wydusić da się z tej stłoczonej czeredy pojmanych niewolników? Miało się wrażenie, że ten jego sadystyczny uśmiech czuje już na wargach słodki posmak śmiertelnego cierpieniem miodu, po jaki wyprawiał oto nas - roboczy ludzki owad, wyrojony dziś tak licznie z więziennych uli starobielskiej pasieki.
(...)





"MY DEPORTOWANI"
Czapski, Grubiński, Herling-Grudziński,
Krakowiecki, Obertyńska, Umiastowski
Wydawnictwo "ALFA"
Warszawa 1989
ISBN 83-7001-298-1






sobota, 4 lutego 2017

ON/OFF KULTURA

W ostatnim spotkaniu (20.01.17) z cyklu ON/OFF KULTURA brali udział Kacper Bartczak (Zakład Literatury Amerykańskiej, UŁ) - poeta i krytyk literacki oraz Przemysław Dakowicz (Katedra Literatury i Tradycji Romantyzmu, UŁ) - autor m.in. „Afazji polskiej”. Dyskusja toczyła się wokół tematu „Prawda Literatury, literatura prawdy.”
Przebieg rozmów był dość burzliwy, ponieważ dotyczył rzeczywistości społeczno-politycznej - a tu gdzie polityka to i mnóstwo słów, które (chociaż wypowiadane całkiem poważnie) brzmią nierzadko  jak niechciana fikcja. Przytaczana przez nas dość często wypowiedź, że ktoś powierzchownie czyta, wydaje się drobiazgiem, bo po powrocie do tekstu, po wniknięciu w temat można to jednak nadrobić. Inaczej jest już z czytaniem niczym  z powierzchni, i nieważne czy marmurowej, czy źródlanej. Poszczególni czytelnicy nie potrafią zobaczyć tego, co jest tuż pod nią, a co dopiero na dnie, nie są w stanie dopuścić do siebie innego sposobu myślenia. Czytają tak, jak rozumują.
Spotkanie prowadził Piotr Grobliński.











niedziela, 8 stycznia 2017

Boże Narodzenie dawniej

W łódzkim Ogrodzie Botanicznym odbyła się wystawa "Rośliny w tradycji Świąt Bożego Narodzenia". Można było podziwiać drzewka iglaste przyozdobione dekoracjami wykonanymi z naturalnych materiałów roślinnych i owoców: pomarańczy, lasek cynamonu, anyżu, szyszek, jabłek czy cytryny. Dobrze było przypomnieć sobie potrawy bożonarodzeniowe, okazuje się, że to nie tylko tradycja, ale również zawarte w pokarmach niesamowite właściwości zdrowotne.





 











W izbach wiejskich rozścielano słomę na podłodze, miało to zapewnić gospodarzom dobre plony w nadchodzącym roku, słoma była też łatwiej dostępna niż siano.









Wiele z tych rzeczy nie jest mi obce, chociaż wychowywałam się w mieście, a właściwie to w małym miasteczku, było praktycznie tak samo. Na pewno brakowało słomy i siana, nie wypiekało już się samemu chleba, nie przynosiło wody ze studni, jednak więcej łączyło, niż dzieliło.