sobota, 3 stycznia 2015

ZWYCIĘSTWO

Kto?
    Bezcielesny kształt odzywa się z dna ciemności:
    - Krakowianin - z Czarnowiejskiej - skuto was?
    - Tak.
    Ręka, której zbliżanie się przeczuwa z powiewu powietrza, dotyka jego wykręconego do tyłu ramienia, wędruje ramieniem do góry i wkłada mu do ust papierosa. Zapala. 
    Jan, ciągle oparty plecyma w kącie, w jedynym konkretnym miejscu nieznajomej przestrzeni, jakie znalazł, gdy go tu wpuszczono, zaciąga się mocno, spychając papierosa w kącik ust. Wraz z dymem wraca mu jego człowieczeństwo - do tej chwili był stężałym i nieczułym kształtem - ale równocześnie powraca słabość i niepokój. Pyta się niepewnym głosem, jakby próbując w obcych ścianach i ciemności jego skali:
    - W którą stronę wychodzi okno?
    Odpowiada mu głos o szyderczej intonacji krakowskiego robotnika:
    - Na Wybickiego, na poziomie chodnika. Zamknięte płytą pancerną.
    Ta odpowiedź uspokaja Jana. Świadomość absolutnego zamknięcia uwalnia od pokus. Teraz przedsiębierze Jan, niby jakiś Robinson Kruzoe zepchnięty do otchłani, swoją pierwszą wędrówkę odkrywczą, wiodąc skutym ramieniem wzdłuż ściany. Na końcu tej podróży potyka się o ławę. Tuż koło siebie ma znów krakowianina z Czarnowiejskiej, ów pierwszy żywy punkt, o jaki zaczepił swoje zdumienie. Bo pierwszym uczuciem jest nie strach, ale osłupienie, nie rozpacz, ale zdziwienie, że tak łatwo można odebrać człowiekowi wolność.
    Siedzi oto spokojnie na wąskiej ławie, nie potrzebuje w ciemności ukrywać przed nikim swego tragicznego wyrazu twarzy.
    Obszedłszy po obwodzie celę przekonał się Jan, że znajduje się w środku diabelskiego kółka wydzielonego jak najdoskonalej z otaczającej zewnętrzności, nad którym ościenna rzeczywistość szumi swobodnie jak morze nad zatopionym statkiem. Robotnik z Czarnowiejskiej dochodzi do tego samego wniosku, gdy mówi z wolna, rozciągając banalne słowa, odzyskujące dopiero w tych warunkach swoją wstrząsającą prawdę:
    - Głową, bracie, muru nie przebijesz!
    Od tej chwili potoczy się zwyczajna rozmowa, coraz żywsza, w miarę jak obaj pozbywają się nieufności odnajdując wspólnych znajomych. Obaj jednak są dosyć ostrożni i zatajają przed sobą pewną część swojej osoby, jak gdyby ona całkiem nie istniała. Jedna bowiem część ich świadomości osób i zdarzeń nie jest tak całkiem ich własnością; jest dobrem publicznym, społecznym, organizacyjnym, należącym do środowiska i towarzyszy, którzy zostali na wolności. Powierzono im na przechowanie rzeczy, których nie wolno nikomu oddać. Najlepiej byłoby je zniszczyć w sobie, wykreślić z pamięci. Bo "powiedzieć" pochodzi od "wiedzieć". Ale cóż, kartkę papieru można ostatecznie podrzeć, połknąć, lecz co zrobić z pamięcią? Czy będzie się miało dosyć sił, nerwów i mięśni, aby wytrzymać, a jednocześnie tyle sprawności umysłu, aby obronić (o ile się da) i siebie. Bo Jan nie chce wcale umrzeć. Myśli, jak będzie odpowiadać - tam - na "przesłuchaniu". Po chwili uznaje instynktownie za najlepsze nie obierać z góry żadnego systemu. 
    Gdzieś daleko, za dziesiątymi drzwiami, rozlega się trzask zamka i stukot zbliżającej się pary kroków. Bliżej ktoś pyta się gorliwą niemczyzną: "Grad aus?"
    - Ja, ja".
    Jeszcze dwoje drzwi i chrobot klucza właśnie w tym zamku.
W ciemności znalazł się ktoś trzeci.
    - Jest tu kto?
    - Tak, już dwóch, krakowianie. A wy skąd?
    - Ja nietutejszy, wzięto mnie z ulicy, z Floriańskiej, jakiś łajdak zaczepił mnie, że jestem Żyd. Nie mam żadnych papierów. Gdzie tu jest okno?
    - Ho, ho, zaraz okno - mówi ten z Czarnowiejskiej - a owszem, jest okno, pod samym sufitem, wychodzi na ulicę Wybickiego, dobrze opancerzone i nawet nie ma klamki, bracie - dodaje ironicznie.
    Stukając obcasami obchodzi nowy lokator dookoła celę i trafiwszy w końcu na jedyny tutaj przedmiot, ławę, siada na niej. Jan pyta się go: "Palicie?"
    Nie, nie pali, więc podaje mu ostrożnie słowa, mądre słowa, jedyne lekarstwo, jakim w tej chwili rozporządza: "Głową muru nie przebijesz!"
    Odpowiedź jest nieoczekiwana. Człowiek odskakuje nagle aż gdzieś pod niewidoczną ścianę, jak smagnięte zwierzę, i zdławionym głosem recytuje prawdę o sobie:
    - Jestem Żyd. Ja mogę tylko głową przebić mur. Innego wyjścia nie ma dla mnie ani stąd, ani stamtąd, ani znikąd. Nie potrzebuję się przed nikim ukrywać. Ach, żebym ja miał coś do niepowiedzenia, co mogłoby mię ocalić. Żebym ja miał na sobie jakiś mord, akcję czy działalność jak wy, byłbym szczęśliwy, nie byłbym tak straszliwie samotny, miałbym jeszcze przynajmniej przed sobą mękę śledztwa, a nawet śmierć miałaby jakąś cenę. Zdychając czułbym się zwycięzcą. Oni - tam nie będą się mnie o nic pytać. nie będą niczego słuchać. Wystarczy, że jestem napiętnowany - rozumiecie? - jestem napiętnowany! Naznaczony!
    W ciemności, ciszy, w nieporuszonej przestrzeni, gdzie żadne pasemko powietrza nie zadrży, jarzy się trzaskając papieros i słychać arytmiczny oddech człowieka płaczącego, a może tylko bardzo zmęczonego. Z wolna i ten dźwięk wyrównuje się i uspokaja; człowiekowi, który nie ma o czym myśleć - pozostaje tylko sen.
    I Jan na dnie tej ciemności czuje, że we wspólnym kręgu śmierci zajmuje jakieś dogodniejsze stanowisko. Oto komuś kroi się najstraszliwsza ze śmierci - śmierć zupełna.
    Podnosi bezużytecznej w absolutnej ciemności oczy, które chcą teraz przejąć jakąś nową rolę, jakby dwóch sprzężonych karabinów maszynowych, jakby dwóch celnych łożysk dla myśli. Ale oczy nie mogą przezwyciężyć nawet własnej materialności i - jak dwa marne psy w pogoni za czymś szybszym, nie mogą wyjść same z siebie, wracają przynosząc jakiś strzęp, który może być tylko przywidzeniem. Oto na wysokości okna - jak gdyby jaśniejąca smużka światła. byłoby to odkrycie  tak ogromne, że Jan opuszcza głowę i zaciska powieki. Nieprawda, że tu czas ma wolniejszy bieg - bo gdy podnosi znów głowę, ostra jak klinga linia światła powstała z nieszczelnej o milimetr okiennicy jest zjawiskiem prawdziwym.
    - Świta!
    Trące w ramię robotnika z Czarnowiejskiej:
    - Patrzcie, robi się dzień!
    - Tak - odpowiada - ale to jeszcze wcześnie - i powraca do swojej drzemki.
    Ale Jan postanawia już czuwać. Z oczyma zawieszonymi u rozświetlającej się aż do bólu źrenic linii doczekuje się w jakiejś tam chwili pierwszego, zduszonego brzęku tramwajów, zdławionego szmeru pierwszych aut okrążających gdzieś z dala tę otchłań ciszy o ścianach grubych jak skała, a wreszcie, wreszcie na końcu, znajome już drogi kroków zbliżających się całą gamą otwieranych drzwi aż do ostatniego celu: trzasku klucza właśnie u tych drzwi. W oślepiającym świetle stoi ten, który aresztował Jana, i wzrokiem niedobrego chłopaka obrzuca trzy zwierzątka złapane wczoraj w klatkę. Żyd z otwartymi oczyma, w dziwacznej pozycji, leży pod ścianą, jakby runął pod nią z nieprawdopodobnej wysokości - ci dwaj z ławy podnoszą się. - Ty, chodź - odzywa się, ruchem głowy wskazując Jana. Przepuszcza go koło siebie i zatrzaskuje krótko drzwi. Kierowany z tyłu szczeknięciami gestapowca, skręca w prawo, w lewo, w prawo schodami, aż do jasnego pokoju zalanego porannym słońcem.
    Siedzi teraz na krześle patrząc na lśniące biurka, wieszak na płaszcze i przeraźliwą goliznę ścian z portretem Himmlera. Gestapowiec kręci się przez chwilę po kancelarii, wydobywa papierosy i akta z szuflady; wychodzi na sekundę, aby zmienić wodę we flakonie z baziami.
    Za oknem jest wiosenny poranek. Świergocą zajadle wróble. Schodzą się powoli inni, wszyscy o twarzach niezupełnych albo wywróconych jak negatyw. Brak zapewne paru minut do godziny urzędowej, bo zabawiają się półprywatną rozmową, żenującą Jana przez jej drobiazgowy, codzienny temat. Jest to swojego rodzaju okrucieństwo, od którego Jan odgradza się, stara się tego nie słyszeć, przerzucając wszystkie swoje siły na nerwy i na mięśnie w oczekiwaniu walki.
    W pewnej chwili jeden z nich spogląda na zegarek i rzuca niebieski skoroszyt sąsiadowi. Skoroszyt obiega dookoła biurka i wraca do niego. Jan słyszy swoje nazwisko i imię.
    - Tak.
    - Będziesz odpowiadał po niemiecku?
    - Nie umiem, chciałbym zeznawać po polsku.
    Jan wyczuwa, że jego życzenie stwarza pewien pozaurzędowy, wrogi nastrój. Poprawiają się na krzesłach. Ale woli odpowiadać po polsku, gdyż zdaje mu się, że zyska tym sposobem na czasie.. Jego instynkt liczy na jakieś nowe szanse w tej  grze, na improwizację i kontrolę.
    Jego życie osobiste i społeczne do czasu wojny jest im znane prawie bez reszty, poddają mu je po prostu z białych arkusików zapełnionych gęsto pismem maszynowym. Jan prostuje niekiedy fakty, nie zaprzeczając im, ot tylko tyle, aby zmącić prawdziwość ich informacji. Pytania komplikują się coraz bardziej, w pewnej chwili zaczynają dotyczyć tej reszty życia Jana. 
    - Ty należałeś do takiej a takiej organizacji nielegalnej.
    Odpowiada zwyczajnym głosem:
    - Nie.
    Słowo to musiało już tutaj brzmieć w tylu odmianach semantycznych, że nie oznacza ono nic. Poprawiają się znów wszyscy lekko na krzesłach. "Będą mu nadawać znaczenia" - myśli Jan. Nie słyszy niczego w rodzaju: My ci tu teraz przypomnimy - czego oczekiwał. Jeden z nich grzebie powoli w biurku, skąd wydobywa plecioną żyłkę i odkłada spokojnie na wierzch. Wychodzi do drugiego pokoju. Jan patrzy na harap uważnie jak pies, ale z pogardą człowieka. Tamten wraca z maską przeciwgazową w ręce, zbliża się i zaczyna mu ją troskliwie nakładać na twarz. Jan unosi lekko brodę - odruch człowieka, który służył w wojsku. W następnej sekundzie pojmuje, że pochłaniacz jest zatkany. Ośmieszonego niedorzeczną, przeciwgazową mordą, zaczynającego się już dusić, biją nagle wszyscy. W gradzie uderzeń sypiących się ze wszystkich stron odróżnia piekące smagnięcia żyłą po udach i miarowe pytanie: - Nie? Nie? - Nie? - Nie? - Każde uderzenie umniejsza ten mały zapas powietrza, jaki ma w płucach. Wentyl maski działa sprawnie, ale tylko w jedną stronę. Jan zaczyna dygotać cały, bo płuca wyczerpały już wszystek tlen i teraz starają się wydusić go jeszcze z szarpiących się trzewi, mięśni, a nawet skóry. w chwili, kiedy Jan osiąga już nieledwie dobrodziejstwo jakiejś desperackiej równowagi biologicznej, kiedy zaczyna już oddychać przez samą skórę, kiedy jest bliski omdlenia - podnoszą maskę i przesłuchanie toczy się dalej, jak gdyby nic się nie stało. Zapalają nowego papierosa, przechodzi jakaś sekretarka z naręczem papierków, o rozognionej twarzy i wezbranym ciążą brzuchu, obrzucając Jana szklistym spojrzeniem.
    - A znałeś Gertycha?
    - Nie.
    - Jaskólskiego?
    - Tak, znałem.
    - Przedstawiono mnie na jakimś zjeździe.
    Jan zdaje sobie sprawę, że ma nad nimi tak kolosalną przewagę, o jakiej żadnemu z nich nawet się nie śni. Cóż w końcu mogą zrobić, aby się dowiedzieć od niego czegoś, czego im nie będzie chciał powiedzieć? Jakąż bronią rozporządzają wobec tych ostatecznych, jakimi on dysponuje: milczenia i śmierci. Bawi się nawet przez chwilę pomysłem, ze aby go złamać, aby unicestwić jego determinację, musieliby wpierw oni wszyscy tutaj, wszyscy pięciu, którzy go biją, musieliby trupem paść ze złości i zmęczenia.
    (...) Zaczyna się wertowanie w kartkach maszynopisu, wstecz i naprzód. Przesłuchanie nabiera tempa. Pytają się go ze wszystkich stron. Dopiero teraz spostrzega korzyści zeznawania po polsku. Rozumie wszystko, ale nie potrzebuje się odgryzać naokoło - czeka, aż tłumacz ułoży mu wszystkie pytania w szereg. wściekają się dookoła niego, rzucają rękami, walą pięściami w biurka, zgrywają się, a jeden z nich, o dobrodusznej twarzy francuskiego generała, zastyga nawet na chwilę z głową schowaną w dłoniach, jak człowiek cierpiący.
    Sypią się nazwiska i krajobrazy, czyjeś słowa z prasy nielegalnej i zdarzenia polityczne. Chcą go pozbawić oddechu, zanim go zaczną znowu dusić w masce. Wychodzi spod niej z umysłem jasnym i ciałem nie przeszkadzającym mu już, bo znieczulonym biciem. Mylą się widocznie co do jego stanu, bo Jan łowi uchem fachową uwagę rzuconą przez kogoś przechodzącego właśnie przez kancelarię. Brzmi to coś jakby: "Nie przeróbcie go, nie przefajnujcie go" - co ma oznaczać błąd, jaki może popełnić zbyt gorliwa gospodyni wyrabiająca ciasto. Są zdania, że Jan jest już wystarczająco uplastyczniony, bo pada kilka nazwisk powiedzianych prędko, a potem, bez czekania na odpowiedź, pytanie dotyczące organizacji.
    - Nie.
    To słowo ma tu dla nich posmak nudy. Nie robi już wrażenia. Powoli, bardzo powoli nakładają mu maskę wśród słów: "Jak będziesz chciał mówić, zrób znak głową - kiwaj głową - damy ci powietrza". Sadzają go wygodnie na krześle, poprawiają kajdanki na plecach i któryś z nich, zawiesiwszy marynarkę na poręczy, rozpoczyna robotę. Jan czuje tylko parę pierwszych uderzeń, reszta trafia już na mięśnie znieczulone jak drewno. Najcięższy okres do znanej mu już chwili, gdy skóra podejmuje funkcje płuc, przetrzymuje nerwami. Ale ta równowaga, do której doszedł dwa razy poprzednio, wiedzie już dalej - do śmierci. Nie ma innych dróg. Pozbywa się krótkim wydechem resztki powietrza, które truje go tylko, i traci przytomność.
    Budzi się w radosnym olśnieniu, jak dziecko. Coś ciepłego spływa mu po policzku. Krew czy łza? Za oknem przelewa się ciepłe, wiosenne południe. W pokoju siedzi ich tylko dwóch. Płynie bezustanny szmer maszyny. I Jan przypomina sobie słowa Żyda tam z lochu: "Ach, gdybym miał coś do niepowiedzenia, czułbym się szczęśliwy. Śmierć miałaby dla mnie jakąś wartość".
    I Jan uśmiecha się.
    Jeden z tych rzuca na niego niskie, uważne spojrzenie, widocznie uśmiech tu też coś znaczy. Ale Jan uśmiecha się do swego zwycięstwa.




Kornel Filipowicz
"Krajobraz, który przeżył śmierć"
Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1986
ISBN 83-08-01147-10




czwartek, 1 stycznia 2015

KRAJOBRAZ, KTÓRY PRZEŻYŁ ŚMIERĆ

Najczęściej zaczynam czytać niechętnie, z jakimś dziwnym przeświadczeniem że się rozczaruję i znowu będę musiała cierpliwie szukać. Jednak na dzień dzisiejszy jestem w pełni usatysfakcjonowana, jestem w trakcie czytania prozy Kornela Filipowicza pt. Krajobraz, który przeżył śmierć – pierwsza książka tego autora w moich rękach. Dwa, może trzy rozdziały nie prorokowały zachwytu, ale dalej... im głębiej w przysłowiowy las, tym gęściej. Nie dość że temat właśnie mnie inspirujący, to uderza precyzyjna trafność opisu wewnętrznych zmagań człowieka, duszy, która stoi na granicy dwóch możliwości; autor odkrywa dosłownie wnętrze wnętrza, nie da się skrupulatniej zajrzeć do ludzkiego epicentrum. 

     Przedsionkiem śmierci był obóz, otoczony prowizorycznie drutami, o pomieszczeniach tymczasowych - rodzaj poczekalni, w której pacjenci lub rekruci stojący przed komisją poborową rozbierają się do masowego przeglądu lekarskiego. 
    Cóż po tym, jeśli opiszę ludzi: kobiety, mężczyźni i dzieci, ich małostkowe odruchy przed śmiercią, nienawiści i zawiści, które nie doczekały się niczyjej wzgardy, opanowanie i bohaterstwo, które były czymś najbardziej bezinteresownym na świecie, gdyż miały umrzeć za chwilę zarówno z tymi, którzy ich doświadczyli, jak i z tymi, którzy je okazali. 
    Był to wyjątkowo upalny czerwiec. Na ziemi wydeptanej i wysuszonej jak klepisko, ubitej z kałem i krwią - jak koszar, do którego wpędza się bydło na noc, czekało na swoją kolejkę sześć tysięcy ludzi, zachowujących jeszcze ruchliwość i życie,  a także doskonałą bystrość oka odbijającego obrazy - cóż za absurd - po raz ostatni. Byli spragnieni wody tak ogromnie, że wobec nieuchronnej śmierci, jaka ich czekała, łyk wody wydawał się ocaleniem. Lecz o wodę było trudniej niż o pieniądze. W takich chwilach nawet instynkty zawodzą; oto przychodziły momenty, kiedy śmierć wydawała się jedynym upragnionym wyjściem, jedynym stanem, w którym pragnienie już nie będzie istnieć lub może zostanie zaspokojone z jakiegoś niewyczerpanego oceanu zimnej wody dającego się bezpiecznie przytknąć do ust...
    Jakże niewzruszony był krajobraz, gdy rozebrani do naga, kolumnami, po dwustu ludzi, brnęli stromą drogą w kierunku, skąd z nawrotami wiatru dochodził stłumiony szelest strzałów, jak gdyby się tam odbywało polowanie w kocioł. Starał się przebić krajobraz wzrokiem, by odkryć poza nim jakąś ostateczną prawdę; nic poza nim jednak nie istniało prócz jego własnego przedłużenia, opasującego cały glob ziemski dookoła, z niebem wspartym jak mur na kolumnach powietrza. Nic tam nie istniało - poza swobodną przestrzenią, gdzie wolny człowiek może dotykać każdej ścieżki materialną stopą, brać w rękę każdą gałązkę i wybierać wzrokiem drzewo na swoją jedyną własność.
    Takie było jego pożegnanie z życiem. Był tak wyschnięty, że nie miał nawet jednej łzy, aby nią zwilżyć oczy piekące od pyłu, w którym szli wypaloną od żaru drogą.
Ostatni przystanek urządzono im u wejścia do głównego jaru, z którego odchodziły krótkie odgałęzienia, wypłukane w żółtej glinie przez wyschłe strumienie. Stąd wydzielano po dziesięciu, każąc biec w miejsce, gdzie zrywała się niewidoczna, krótka palba, zakończona paroma luźnymi strzałami.
    W miarę jak zbliżała się kolej na niego, nie czuł większego lęku niż ten, jaki przeżywał przed ukłuciem, podchodząc w szeregu do szczepienia przeciwtyfusowego za rekruckich czasów. Być może, że im nędzniejsze jest życie, tym bardziej oczywista bywa śmierć. Chociaż można by opowiedzieć sto najdziwniejszych sposobów zachowania się jego towarzyszy na dowód, jak rozmaita jest natura człowieka. Wielu ulegało niepoprawnemu złudzeniu ludzkiemu, że to wszystko to jakiś głupi sen, po którym zbudzą się z bijącym sercem w bezpiecznym miejscu. (Ale były także dzieci, a nawet dorośli, którzy próbowali uczynić się niewidzialnymi, chowając głowę poza jakąś kępę trawy, nie zdając sobie sprawy, że tylko anioł potrafiłby zakryć skrzydłem ich ludzkie ciało przed esesmańskim wzrokiem...).  
    Wykopywali ich ze śmiechem z powrotem do szeregu. Przyszła wreszcie na niego kolej. Odcięto nowych dziesięciu, w tej liczbie i jego - był trzeci czy czwarty. Zachrypli SS-mani  smagnęli ich okrzykami i kijami, jak zwierzęta wypędzane na arenę. Gdy wbiegał w kotlinę, mignęła mu w oczach sylwetka ostatniego z nagonki, z oszalałą twarzą, z głosem zagłuszonym strzałami, wyciągniętym palcem wskazującego miejsce, dokąd miał biec.
    Ostatnie obrazy, jakie przeleciały mu przez siatkówkę, nie mają żadnych ram ani trwałości (pewnie nie tylko dzięki kulistości oka, ale także ciągłości spostrzeżeń) - podobnie jak wzruszeń, które go wtedy przenikły, nie można nazwać porównując z czymś dla nas odczuwalnym. Któż nie przeżył bliskiego sąsiedztwa śmierci? Smakuje ono jak ostrze brzytwy na wargach w sekundzie, gdy uniknęliśmy zacięcia się nią.
    Zerwały się dookoła strzały - (SS-mani stali półkolem na stokach kotliny) - biegnący przed nim rozchylili  się jak podcięte drzewa i na wprost siebie ujrzał ogromną, czerwoną twarz z szarpiącym się pistoletem maszynowym. W tej samej sekundzie czyjaś oślizła od krwi łydka poderwała mu nogi.
    Od tej chwili zaczął intensywnie myśleć. O czym myślał? Że to właśnie jest śmierć - to jakieś oślepiające wyzwolenie świadomości spod naporu ciała. Zaraz jednak przekonał się, że myślenie oznacza właśnie życie. Oto czyjeś udo, spoczywające na nim, drgało uporczywie jednym mięśniem, łaskotając mu plecy. Był to już nieświadomy ruch istoty, która przestała nad nim panować.
    Teraz, kiedy poczuł się żywy, zapragnął tak silnie ocalić się, że każdy pojedynczy strzał przeszywał go prawdziwie ludzkim strachem. Gdy się uciszyło na chwilę, zaczął przymuszać się do powolnego, systematycznego układania sobie w głowie tych paru pierwszych korzystnych punktów, jakie niewątpliwie osiągnął zachowawszy aż do tej pory życie. (Czy może raczej zacząwszy żyć...). Uświadomił sobie, że pierwszym warunkiem utrzymania życia jest absolutny, idealny bezruch. (Przychodziło mu nawet do głowy, czy nie należy się także wstrzymać od myślenia, jak gdyby praca jego mózgu mogła być przez któregokolwiek z nich dostrzeżona). Jakże wiele wysiłku kosztowała go walka z za wczesną radością życia! Powtarzał sobie po sto razy: "nie jestem jeszcze ocalony! nie jestem jeszcze ocalony! Byle głupi strzał może mię dopiero na dobre przygwoździć do ziemi! To byłaby swoją drogą najgłupsza ze śmierci".
    (...) Po ustaniu strzałów domyślił się, że niewielka odnoga jaru, w której się znajdował, została już wypełniona w sposób wystarczający, a SS-mani przenieśli się na nowe miejsce egzekucji (po przerwie znów zaczęły trzeszczeć gdzieś w pobliżu strzały) - pozostawiając zapewne kilku wartowników. Słyszał ich uwagi, odkrzykiwane tym prymitywnym żargonem ukraińsko-niemieckim, jakim się posługują wołyńscy koloniści. Co pewien czas rozlegał się pojedynczy strzał karabinowy, huczący, jak grzmot, uspokajający czyjeś stęknięcie lub drganie umierającego nerwu.
    (...) Za każdym razem, gdy przez rozchylone rzęsy wpuszczał próbkę światła do źrenicy, zdawało mu się, że dzień zamiast gasnąć rozświetla się coraz bardziej. Trudno wyobrazić sobie, aby istniały bardziej ludzkie tortury niż panowanie nad własnymi odruchami i zmysłami. ale czyż może być coś niedorzeczniejszego niż niemożność spędzenia wielkiej trupiej muchy, która łazi po nagim ciele, zrywa się i usiada znów w najbardziej nieoczekiwanym miejscu. W każdym miejscu skóry trzeba było być przygotowanym na łaskotanie ich szybkich nóżek i pchnięcie ich okrutnego żądła; nie wiedział, jak długo trwała ta ciuciubabka ze zmysłami, po pewnym jednak czasie doszedł do wniosku, że te drobne stworzenia były jedynymi istotami, które zdawały sobie sprawę, że mają do czynienia z żyjącym jeszcze ciałem. Błogosławił ich instynkt, każący im nakłuwać tylko umarłe ciała dla zaszczepienia w nich nowego życia (...).

(...) Człowiek odziany nie ma pojęcia, co to jest za problem nagość! Dopiero teraz, o świcie, poczuł się odarty w bolesny sposób z własności, bez której życie jest tylko fikcją. Jakżeż marzył o zdobyciu bodaj kawałka szmaty, aby móc uchodzić przynajmniej częściowo, w paru dopuszczalnych sytuacjach, za istotę na swoim miejscu, za człowieka kąpiącego się, opalającego się, dobywającego torf czy robiącego cegłę!




Kornel Filipowicz
"Krajobraz, który przeżył śmierć"
Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1986
ISBN 83-08-01147-10