czwartek, 1 stycznia 2015

KRAJOBRAZ, KTÓRY PRZEŻYŁ ŚMIERĆ

Najczęściej zaczynam czytać niechętnie, z jakimś dziwnym przeświadczeniem że się rozczaruję i znowu będę musiała cierpliwie szukać. Jednak na dzień dzisiejszy jestem w pełni usatysfakcjonowana, jestem w trakcie czytania prozy Kornela Filipowicza pt. Krajobraz, który przeżył śmierć – pierwsza książka tego autora w moich rękach. Dwa, może trzy rozdziały nie prorokowały zachwytu, ale dalej... im głębiej w przysłowiowy las, tym gęściej. Nie dość że temat właśnie mnie inspirujący, to uderza precyzyjna trafność opisu wewnętrznych zmagań człowieka, duszy, która stoi na granicy dwóch możliwości; autor odkrywa dosłownie wnętrze wnętrza, nie da się skrupulatniej zajrzeć do ludzkiego epicentrum. 

     Przedsionkiem śmierci był obóz, otoczony prowizorycznie drutami, o pomieszczeniach tymczasowych - rodzaj poczekalni, w której pacjenci lub rekruci stojący przed komisją poborową rozbierają się do masowego przeglądu lekarskiego. 
    Cóż po tym, jeśli opiszę ludzi: kobiety, mężczyźni i dzieci, ich małostkowe odruchy przed śmiercią, nienawiści i zawiści, które nie doczekały się niczyjej wzgardy, opanowanie i bohaterstwo, które były czymś najbardziej bezinteresownym na świecie, gdyż miały umrzeć za chwilę zarówno z tymi, którzy ich doświadczyli, jak i z tymi, którzy je okazali. 
    Był to wyjątkowo upalny czerwiec. Na ziemi wydeptanej i wysuszonej jak klepisko, ubitej z kałem i krwią - jak koszar, do którego wpędza się bydło na noc, czekało na swoją kolejkę sześć tysięcy ludzi, zachowujących jeszcze ruchliwość i życie,  a także doskonałą bystrość oka odbijającego obrazy - cóż za absurd - po raz ostatni. Byli spragnieni wody tak ogromnie, że wobec nieuchronnej śmierci, jaka ich czekała, łyk wody wydawał się ocaleniem. Lecz o wodę było trudniej niż o pieniądze. W takich chwilach nawet instynkty zawodzą; oto przychodziły momenty, kiedy śmierć wydawała się jedynym upragnionym wyjściem, jedynym stanem, w którym pragnienie już nie będzie istnieć lub może zostanie zaspokojone z jakiegoś niewyczerpanego oceanu zimnej wody dającego się bezpiecznie przytknąć do ust...
    Jakże niewzruszony był krajobraz, gdy rozebrani do naga, kolumnami, po dwustu ludzi, brnęli stromą drogą w kierunku, skąd z nawrotami wiatru dochodził stłumiony szelest strzałów, jak gdyby się tam odbywało polowanie w kocioł. Starał się przebić krajobraz wzrokiem, by odkryć poza nim jakąś ostateczną prawdę; nic poza nim jednak nie istniało prócz jego własnego przedłużenia, opasującego cały glob ziemski dookoła, z niebem wspartym jak mur na kolumnach powietrza. Nic tam nie istniało - poza swobodną przestrzenią, gdzie wolny człowiek może dotykać każdej ścieżki materialną stopą, brać w rękę każdą gałązkę i wybierać wzrokiem drzewo na swoją jedyną własność.
    Takie było jego pożegnanie z życiem. Był tak wyschnięty, że nie miał nawet jednej łzy, aby nią zwilżyć oczy piekące od pyłu, w którym szli wypaloną od żaru drogą.
Ostatni przystanek urządzono im u wejścia do głównego jaru, z którego odchodziły krótkie odgałęzienia, wypłukane w żółtej glinie przez wyschłe strumienie. Stąd wydzielano po dziesięciu, każąc biec w miejsce, gdzie zrywała się niewidoczna, krótka palba, zakończona paroma luźnymi strzałami.
    W miarę jak zbliżała się kolej na niego, nie czuł większego lęku niż ten, jaki przeżywał przed ukłuciem, podchodząc w szeregu do szczepienia przeciwtyfusowego za rekruckich czasów. Być może, że im nędzniejsze jest życie, tym bardziej oczywista bywa śmierć. Chociaż można by opowiedzieć sto najdziwniejszych sposobów zachowania się jego towarzyszy na dowód, jak rozmaita jest natura człowieka. Wielu ulegało niepoprawnemu złudzeniu ludzkiemu, że to wszystko to jakiś głupi sen, po którym zbudzą się z bijącym sercem w bezpiecznym miejscu. (Ale były także dzieci, a nawet dorośli, którzy próbowali uczynić się niewidzialnymi, chowając głowę poza jakąś kępę trawy, nie zdając sobie sprawy, że tylko anioł potrafiłby zakryć skrzydłem ich ludzkie ciało przed esesmańskim wzrokiem...).  
    Wykopywali ich ze śmiechem z powrotem do szeregu. Przyszła wreszcie na niego kolej. Odcięto nowych dziesięciu, w tej liczbie i jego - był trzeci czy czwarty. Zachrypli SS-mani  smagnęli ich okrzykami i kijami, jak zwierzęta wypędzane na arenę. Gdy wbiegał w kotlinę, mignęła mu w oczach sylwetka ostatniego z nagonki, z oszalałą twarzą, z głosem zagłuszonym strzałami, wyciągniętym palcem wskazującego miejsce, dokąd miał biec.
    Ostatnie obrazy, jakie przeleciały mu przez siatkówkę, nie mają żadnych ram ani trwałości (pewnie nie tylko dzięki kulistości oka, ale także ciągłości spostrzeżeń) - podobnie jak wzruszeń, które go wtedy przenikły, nie można nazwać porównując z czymś dla nas odczuwalnym. Któż nie przeżył bliskiego sąsiedztwa śmierci? Smakuje ono jak ostrze brzytwy na wargach w sekundzie, gdy uniknęliśmy zacięcia się nią.
    Zerwały się dookoła strzały - (SS-mani stali półkolem na stokach kotliny) - biegnący przed nim rozchylili  się jak podcięte drzewa i na wprost siebie ujrzał ogromną, czerwoną twarz z szarpiącym się pistoletem maszynowym. W tej samej sekundzie czyjaś oślizła od krwi łydka poderwała mu nogi.
    Od tej chwili zaczął intensywnie myśleć. O czym myślał? Że to właśnie jest śmierć - to jakieś oślepiające wyzwolenie świadomości spod naporu ciała. Zaraz jednak przekonał się, że myślenie oznacza właśnie życie. Oto czyjeś udo, spoczywające na nim, drgało uporczywie jednym mięśniem, łaskotając mu plecy. Był to już nieświadomy ruch istoty, która przestała nad nim panować.
    Teraz, kiedy poczuł się żywy, zapragnął tak silnie ocalić się, że każdy pojedynczy strzał przeszywał go prawdziwie ludzkim strachem. Gdy się uciszyło na chwilę, zaczął przymuszać się do powolnego, systematycznego układania sobie w głowie tych paru pierwszych korzystnych punktów, jakie niewątpliwie osiągnął zachowawszy aż do tej pory życie. (Czy może raczej zacząwszy żyć...). Uświadomił sobie, że pierwszym warunkiem utrzymania życia jest absolutny, idealny bezruch. (Przychodziło mu nawet do głowy, czy nie należy się także wstrzymać od myślenia, jak gdyby praca jego mózgu mogła być przez któregokolwiek z nich dostrzeżona). Jakże wiele wysiłku kosztowała go walka z za wczesną radością życia! Powtarzał sobie po sto razy: "nie jestem jeszcze ocalony! nie jestem jeszcze ocalony! Byle głupi strzał może mię dopiero na dobre przygwoździć do ziemi! To byłaby swoją drogą najgłupsza ze śmierci".
    (...) Po ustaniu strzałów domyślił się, że niewielka odnoga jaru, w której się znajdował, została już wypełniona w sposób wystarczający, a SS-mani przenieśli się na nowe miejsce egzekucji (po przerwie znów zaczęły trzeszczeć gdzieś w pobliżu strzały) - pozostawiając zapewne kilku wartowników. Słyszał ich uwagi, odkrzykiwane tym prymitywnym żargonem ukraińsko-niemieckim, jakim się posługują wołyńscy koloniści. Co pewien czas rozlegał się pojedynczy strzał karabinowy, huczący, jak grzmot, uspokajający czyjeś stęknięcie lub drganie umierającego nerwu.
    (...) Za każdym razem, gdy przez rozchylone rzęsy wpuszczał próbkę światła do źrenicy, zdawało mu się, że dzień zamiast gasnąć rozświetla się coraz bardziej. Trudno wyobrazić sobie, aby istniały bardziej ludzkie tortury niż panowanie nad własnymi odruchami i zmysłami. ale czyż może być coś niedorzeczniejszego niż niemożność spędzenia wielkiej trupiej muchy, która łazi po nagim ciele, zrywa się i usiada znów w najbardziej nieoczekiwanym miejscu. W każdym miejscu skóry trzeba było być przygotowanym na łaskotanie ich szybkich nóżek i pchnięcie ich okrutnego żądła; nie wiedział, jak długo trwała ta ciuciubabka ze zmysłami, po pewnym jednak czasie doszedł do wniosku, że te drobne stworzenia były jedynymi istotami, które zdawały sobie sprawę, że mają do czynienia z żyjącym jeszcze ciałem. Błogosławił ich instynkt, każący im nakłuwać tylko umarłe ciała dla zaszczepienia w nich nowego życia (...).

(...) Człowiek odziany nie ma pojęcia, co to jest za problem nagość! Dopiero teraz, o świcie, poczuł się odarty w bolesny sposób z własności, bez której życie jest tylko fikcją. Jakżeż marzył o zdobyciu bodaj kawałka szmaty, aby móc uchodzić przynajmniej częściowo, w paru dopuszczalnych sytuacjach, za istotę na swoim miejscu, za człowieka kąpiącego się, opalającego się, dobywającego torf czy robiącego cegłę!




Kornel Filipowicz
"Krajobraz, który przeżył śmierć"
Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław 1986
ISBN 83-08-01147-10


Brak komentarzy: