niedziela, 9 kwietnia 2017

"MY DEPORTOWANI" - GŁÓD

Gustaw Herling-Grudziński  ur. 20 czerwca 1919 roku w Kielcach, pisarz i eseista. W końcu 1939 roku aresztowany podczas próby przedostania się do Francji przez Litwę, przebywał w kilku więzieniach, a następnie w obozie pod Archangielskiem. Zwolniony w styczniu 1942 roku dotarł do miejsca formowania  wojska polskiego w Ługowoje. Do końca wojny był w wojsku, uczestniczył m.in. w bitwie o Monte Cassino, po wojnie zamieszkał w Anglii, Niemczech Zachodnich, na stałe osiadł we Włoszech. Bliski współpracownik Instytutu Literackiego w Paryżu.

W momencie powstawania książki autor żył, zmarł 4 lipca 2000 roku w Neapolu.
Opisany przez autora "Głód" jest dla mnie tą częścią książki, która chyba zabolała najbardziej. Straszne zdarzenia. Niszczona moralność i upadlanie ludzi doprowadziły, i zawsze będą doprowadzały, do samozagłady. Do upadku, z którego nie da się człowieka podnieść.


GŁÓD

   Z moich obserwacji obozowych wynika, że kobiety znacznie gorzej znoszą głód fizyczny i seksualny niż mężczyźni. Proste prawo życia obozowego głosiło tedy, że łamiąc opierającą się kobietę głodem fizycznym, zaspokaja się jej obie potrzeby naraz. Mówię o tym bez cienia cynizmu. Jeżeli wspominanie tego wszystkiego, co działo się w Europie w czasie ostatniej wojny ma mieć w ogóle jakiś sens, to trzeba abyśmy zapomnieli na chwilę o zasadach zwykłej moralności, jaką żyli nasi dziadowie i ojcowie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku i w pierwszych dziesiątkach lat stulecia, które zdawało się urzeczywistniać na naszych oczach pozytywistyczny mit postępu (...)
   Na obronę kobiet wypada jednak może dodać, że moralność obozowa - jak każda zresztą moralność - wytworzyła również swoją własną hipokryzję. I tak na przykład, nikomu by do głowy nie przyszło obwiniać o cokolwiek młodego chłopca, który dla polepszenia swojej doli został kochankiem starej lekarki, ale ładna dziewczyna oddająca się z głodu odrażającemu starcowi z chleborezki była, rzecz prosta, bladzią. Nikt nie kwestionował jako "prostytuowania się"  dobrego prawa niemal wszystkich brygadierów i techników do comiesięcznego  wypłacania się donosami  w Trzecim Oddziale, ale kobieta wychodząca za zonę do naczelnika była "prostytutką" i to najgorszego typu, bo łamiącą solidarność więźniów wobec ludzi wolnych. Było rzeczą naturalną, że nowo przybyły więzień oddawał brygadierowi resztki swego ubrania z wolności, aby uzyskać pewne względy przy procentowym obliczaniu normy (od którego zależała wysokość racji obozowej) i podziale pracy, ale gorszyło niektórych, gdy uboga dziewczyna, uginająca się pod ciężarem toporu w lesie, oddawała mu pierwszego lub drugiego wieczoru wszystko co posiadała, czyli własne ciało. Ta hipokryzja zależała zresztą najczęściej od charakteru przedobozowych powiązań środowiska. Więzień kradnący chleb swemu towarzyszowi zginąłby prawdopodobnie pod razami urków, którzy byli na ogół najwyższymi prawodawcami  i sędziami w zakresie etyki obozowej; ale wśród Polaków znany był pewien ksiądz, ukrywający swą godność duszpasterską w łachmanach więźnia, który za spowiedź i rozgrzeszenie brał 200 gramów chleba (czyli o 100 gramów mniej, niż stary Uzbek wróżący z ręki) i chodził po swojej parafii w aureoli świętości.  Gdy się zastanawiam nad przyczynami tego złożonego i trudnego zjawiska, dochodzę do wniosku, że w każdym większym skupisku ludzkim istnieje podświadoma dążność do wleczenia pod pręgierz "opinii publicznej" przychwyconych na gorącym uczynku ofiar,
aby się tym tanim kosztem nieco samemu wybielić. Kobiety nadawały się do tego znakomicie, bo rzadko miały szanse do kupczenia czym innym poza własnym ciałem, a poza tym przyniosły ze sobą do obozu obciążenie konwencjonalnej obłudy moralnej z wolności, w myśl której każdy mężczyzna biorący kobietę w czasie pierwszych paru godzin flirtu uważany jest zazwyczaj za zabójczego uwodziciela, a każda kobieta oddająca się świeżo poznanemu mężczyźnie uchodzi za ladacznicę. Dla Rosjan, nawykłych do "ślubów za pięć rubli" i kopulacji uprawianej na wzór potrzeb fizjologicznych w wychodkach publicznych, nie był to właściwie problem istotny i służył raczej za przedmiot drwin z równouprawnienia kobiet w nowym ustroju, ale więźniowie cudzoziemcy (nie wyłączając komunistów) nieraz załamywali ręce nad "ogólnym upadkiem obyczajów moralnych w Rosji". Tak czy owak prawdą jest, że głód najczęściej łamał kobiety, kiedy je zaś złamał, nie było już zapory na równi pochyłej, po której staczały się na samo dno upodlenia seksualnego. Niektórym przyświecała w tym nie tylko nadzieja polepszenia swej doli lub znalezienia możnego opiekuna, ale i nadzieja macierzyństwa. Nie należy tego rozumieć zbyt sentymentalnie. Cała rzecz polega na tym, że kobiety ciężarne zwolnione są w obozie od pracy na trzy miesiące przed rozwiązaniem i na sześć miesięcy po urodzeniu dziecka. Sześć miesięcy to był okres przewidziany na odkarmienie dziecka do stanu, w którym można je było odebrać matce i uwieźć w niewiadomym kierunku. Barak macierzyński w Jercewie pełny był zawsze ciężarnych kobiet, które z wzruszającą powagą popychały przed sobą niewidzialne wózki swych pękatych brzuchów, spiesząc do kuchni po zupę. O uczuciach natomiast, o prawdziwych uczuciach trudno jest mówić, gdy się uprawia miłość na oczach współwięźniów, lub w najlepszym razie w składzie starych ubrań, na przepoconych i śmierdzących łachach obozowych. Po latach zostaje z tego wspomnienie wstrętu, podobne do grzebania się w szlamie opróżnionej sadzawki, głęboka niechęć do siebie i do kobiety, która zdawała się niegdyś tak bliska...
   W parę tygodni po moim przyjeździe do obozu - o ile mnie pamięć nie myli, w styczniu 1941 roku - przyszła etapem z więzienia młodziutka Polka, córka oficera z Mołodeczna. Była naprawdę śliczna: smukła i wiotka., jak ktoś chwiejący się na wietrze, o dziewczęco świeżej twarzyczce i maleńkich piersiach, ledwie rysujących się za granatową bluzeczką mundurka gimnazjalnego. Jury złożone z urków oceniło młodą klaczkę bardzo wysoko i nazywało ją odtąd - prawdopodobnie dla zaostrzenia swego proletariackiego apetytu - generalską doczką. Dziewczyna trzymała się jednak świetnie; wychodziła do pracy z podniesiona główką i błyskawicami gniewnych spojrzeń przeszywała każdego mężczyznę, który ośmielił się do niej zbliżyć. Wracała wieczorem do zony trochę pokorniejsza, ale dalej nieprzystępna i skromnie wyniosła. Prosto z warowni szła do kuchni po zupę i nie wychodziła już nigdy z baraku kobiecego po zmroku. Wyglądało więc na to, że nie wpadnie tak łatwo w sidła nocnych łowów, a możność złamania jej głodem przy pracy utrudniał fakt, że przydzielona została do mieszanej kobieco-inwalidzkiej brygady 56, która na bazie żywnościowej przebierała jarzyny lub łatała worki. (Więźniowie z 56 nie mieli wprawdzie dostępu do naszych źródeł kradzieży, ale praca ich byłą stosunkowo lekka). Nie znałem jeszcze wówczas na tyle obozu, aby móc przewidzieć, jak się ta cicha walka skończy, to też bez wahania przyjąłem zakład o pół pajki chleba z inżynierem Polenko, zawiadowcą składu jarzyn na bazie, że dziewczyna nie ulegnie. Cała ta gra podniecała mnie w sposób, że tak powiem, patriotyczny - zależało mi na tym, żeby barwy biało-czerwone załopotały dumnie na maszcie zwycięskiej cnoty. Po siedmiu miesiącach pobytu w więzieniu ani mi w głowie były jeszcze kobiety i naprawdę skłonny byłem uwierzyć pogróżką sędziego śledczego, że "żyć będę, ale przespać się z kobietą nie zechcę". Wykorzystując swą pozycje tragarza zaprzyjaźnionego z urkami zagrałem więc nieuczciwie wobec Polenki i przedstawiwszy się dziewczynie jako student z Warszawy (żeby uniknąć pozorów mezaliansu), zaproponowałem jej fikcyjne małżeństwo, które w ramach etyki obozowej uchroniłoby ją na pewien czas od łapanki przez osobliwe ius primae noctis. Nie pamiętam już teraz co odpowiedziała, ale musiało to być coś w rodzaju "jak Pan śmie", bo dałem za wygraną. Polenko dostał ją do składu jarzyn i pilnie doglądał, żeby nie kradła nadpsutych marchewek i solonych pomidorów z beczek. Mniej więcej  w miesiąc po zakładzie przyszedł wieczorem do naszego baraku i bez słowa rzucił na moją pryczę podarte majtki kobiece. Odważyłem mu dokładnie, i również w milczeniu, pół pajki chleba. 
   Odtąd dziewczyna odmieniła się zupełnie. Nie spieszyła się jak przedtem po zupę do kuchni, ale wróciwszy z bazy goniła się po zonie do późnej nocy jak nieprzytomna kotka w okresie marcowego parzenia. Miał ją kto chciał, pod pryczą, na pryczy, w separatkach techników, w składzie ubrań. Ilekroć mnie spotykała, odwracała głowę, zaciskając konwulsyjnie usta. Raz tylko, gdy zaszedłszy przypadkowo do składu kartofli na bazie, przyłapałem ją na kartoflisku z brygadierem 56, garbatym pokurczem Lewkowiczem, wybuchnęła spazmatycznym płaczem i wracając wieczorem do zony tamowała łzy dwiema drobnymi piąstkami. Spotkałem ją w roku 1943 w Palestynie. Była już zupełnie starą kobietą. Zmęczony uśmiech na pomarszczonej twarzy odsłaniał szczerby w spróchniałych zębach, a przepocona koszula drelichowa pękała od dwóch obwisłych piersi, wielkich jak u karmiącej matki.
(...)




"MY DEPORTOWANI"
Czapski, Grubiński, Herling-Grudziński,
Krakowiecki, Obertyńska, Umiastowski
Wydawnictwo "ALFA"
Warszawa 1989
ISBN 83-7001-298-1








sobota, 8 kwietnia 2017

"MY DEPORTOWANI" ciąg dalszy

Ze wspomnień Wacława Grubińskiego - ur. 25 styczeń 1883 roku w Warszawie, zm. 8 czerwca 1973 roku w Londynie, dramaturg, krytyk i nowelista, znany głównie jako autor utworów komediowych.
Aresztowany w styczniu  1940 roku we Lwowie, skazany na śmierć za "kontrrewolucyjną działalność i bluźnierczą sztukę o Leninie". Po kilkumiesięcznym oczekiwaniu i odwoływaniu wyrok został zamieniony na 10 lat zamknięcia i 4 lata pozbawienia praw obywatelskich. Najdłużej przebywał w obozie na Syberii  nad rzeką Sośwą. Po układzie Sikorski-Majski zwolniony z obozu przedostaje się do miejsca formowania armii polskiej przez generała Władysława Andersa. Po wojnie mieszkał w Londynie, współpracował z Wiadomościami, pisał eseje i dramaty.

(...)
Obudził mnie huk wybuchów. Śliczna pogoda, na niebie tylko dla ozdoby kilka białych obłoczków, ranek się śmieje, jak dziewczyna, do siebie i do niczego, pociąg zwalnia biegu. Ktoś mówi:
   - Bachmacz! Widać stację.
   Podjeżdżamy do stacji. Właściwie nie dojeżdżamy do stacji. Stajemy opodal długiego parterowego budynku, dawno nie odnawianego, jakiś kilometr za dworcem. Jednocześnie z nami przybyły do Bachmacza areoplany niemieckie. Krążą nad miastem i od czasu do czasu rzucają bombę. Nikt do nich nie strzela. Miasto jak gdyby przycupnęło w ciszy na podobieństwo domowego ptactwa, które przyciska się do ziemi, spostrzegłszy wysoko nad sobą czarny sierp skrzydeł jastrzębich.
   Znów pada bomba: daleko w mieście. Głuchy huk. Skutków detonacji nie widzimy. Na razie nie bardzo nas przejmuje ten pierwszy nalot niemiecki, z którym zdarzyło nam się spotkać, ale gdy bombowce skręcają w naszą stronę i słychać coraz głośniejszy warkot ich motorów, więźniowie zaczynają się domagać otwarcia wagonu, ten i ów krzyczy, niektórzy biją pięściami w ściany.
(...)
   Jechaliśmy stłoczeni, głodni, żarci przez wszy i konający z pragnienia. Pociąg nasz stawał przeważnie poza stacją, więc enkawudzistom nie chciało się chodzić po wodę. Schły nam gardła i języki. Jedni błagali o wodę, inni ryczeli nieludzkim głosem, walili pięściami w ściany wagonu, zasypywali żołnierzy przekleństwami. Żołnierze rozdawali pchnięcia bagnetem w otwory okienne, oczywiście bezskutecznie, ponieważ na widok doskakującego żołnierza więźniowie się usuwali, ale dwa razy doszło do takiego obustronnego rozżarcia, że Gorbatienko zagroził strzelaniem.
   - Zabij! - wołali więźniowie - Wolę paść od razu, niż zdychać z pragnienia! - To jest bunt! Postawię kulomioty! - odkrzykiwał Gorbatienko.
   W dusznym wagonie, cały dzień zaryglowanym na spiekocie, nieraz mi się wydawało, że następnego oddechu już nie wezmę, że wziąłem najostatniejszą resztkę powietrza, że już nie ma ani źdźbła powietrza naokoło mnie, że jest do końca wyłykane przez moich towarzyszów. 
(...)
   Na drugi czy dopiero na trzeci dzień naszego przybycia do Magnitogorska, pod wieczór zaprowadzono nas do łaźni. Łaźnia była w budowie: prysznice nie działały. Dano nam miski, zresztą w ilości niewystarczającej, nabieraliśmy wody gorącej i zimnej z kranów, które po pewnym czasie tryskały wodą tylko zimną, oblewaliśmy się tą wodą, przy czym nacieraliśmy ciało miniaturowym kawałkiem nie mydlącego się mydła, i zdzieraliśmy z siebie pazurami warstwy brudu.
   Zaczęliśmy się trząść z zimna, zanim nam pozwolono przejść do obocznego pokoiku, w którym wydawano odwszawioną bieliznę i wyparzone ubrania, kołdry, buty, czapki i fufajki. Tutaj zapanował chaos. W ciasnocie, w wzajemnym obijaniu się, deptaniu sobie po nogach, śród przekleństw i pod władczym nakazem stale powtarzającego się nawoływania: Bystro! odbieraliśmy nasze nieponumerowane rzeczy.
   Ktoś otrzymał pół koszuli, ktoś inny nie dostał spodni, komuś zginęły buty, innemu przepalono kalesony. Nie potrzebuję dodawać, że po dezynsekcji nasze ubranie nie było podobne do siebie, kolorowa bielizna zmieniła barwę i wróciła w plamach, przejąwszy częściowo fiolet lub czerwień od sąsiedniego łacha, z którym się prażyła w temperaturze 105 stopni powyżej zera, nie wiem już jakiego rosyjskiego termometru.
   Wyrzucono nas nareszcie na podwórze. ściął nas wieczorny chłód.
   Szliśmy po górach i dołach, kamieniach, porzuconych deskach, śmieciach i kałużach. Takeśmy dobrnęli do baraku. Zmęczenie waliło mnie z nóg. Byłem głodny. Rozdano nam spóźnioną zupę, przez troskliwość władz tak wodnistą, że najbardziej nawet odzwyczajonym od jedzenia nie mogła zaszkodzić.
(...)



"MY DEPORTOWANI"
Czapski, Grubiński, Herling-Grudziński,
Krakowiecki, Obertyńska, Umiastowski
Wydawnictwo "ALFA"
Warszawa 1989
ISBN 83-7001-298-1