sobota, 2 sierpnia 2014

Gdy brat staje się katem (II)

"Zaspy są tak wysokie, że droga do Ośnik, na którą właśnie wjeżdżają, przeobraża się w wąski półtunel. Wtem z naprzeciwka - sanie. Nie sposób się wyminąć. Na nich jacyś ludzie (dorośli i dzieci) oraz najrozmaitszej wielkości toboły. Z przodu zasiada uzbrojony enkawudysta. Krzyczy. 
- Zjechać! Zjeżdżać szybciej! Skariej!
Nie ma rady. Adolf, uwijając się z całych sił, przy pomocy mężczyzn z tamtych sań wygrzebuje w śnieżnej ścianie niszę, w którą wtłacza swój zaprzęg. Wciśnięci w zaspę patrzą z przerażeniem na długi szereg chłopskich podwód. Na każdej - po dwie trzy rodziny i bagaże.  Także sołdat z karabinem. Młodsze dzieci okryte pierzynami, bo mróz ponad trzydzieści stopni, starsi - skuleni pod kożuchami i burkami. Rozpoznają znajome twarze. To mieszkańcy okolicznych wiosek, osadnicy wojskowi, przeważnie Polacy, lecz nie wolno im nawet pokiwać ręką. Pierwszą taką próbą eskortujący natychmiast powstrzymują wrzaskiem. Dowiedzą się potem od pani Wandy, że wszyscy - przewiezieni do Łanowiec - zostaną załadowani do wagonów, natychmiast zadrutowanych. Postoją tam jeszcze kolejne dwa dni, wyglądając przez malutkie otwory okienne pozbawione szyb, wypuszczani tylko za potrzebą  i wyłącznie pod strażą. Już drugiego dnia przy takiej właśnie okazji zaczną z nich wyrzucać zamarznięte, martwe ciałka niemowlęce, wykrzykując błagania o katolicki pogrzeb dla swych dzieci. jednak sztywne, maleńkie zwłoki poleżą na zaśnieżonym międzytorzu, dopóki transport nie odjedzie, a uzbrojeni sołdaci nie przestaną zabraniać do nich dostępu. Dopiero wówczas polscy kolejarze podniosą je ukradkiem i ukryją w teczkach lub torbach, a następnie pochowają cichaczem na katolickim cmentarzu, w poświęconej ziemi, w obecności księdza. Kolejne ciałka wyrzucane na trasie pozostaną przy torach. Być może czyjeś litościwe ręce w końcu je pogrzebią? Mijają Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok AD 1940. Po raz pierwszy nie przybędą z tej okazji kolędnicy z życzeniami i pierwszy raz zabraknie im wiary, że się ten koszmar kiedykolwiek skończy. Tym bardziej iż wydarzenia z 10 lutego rozwieją ostatecznie wszelkie nadzieje. To dzień klęski i łez wylanych przez rzesze masowo wywożonych na Sybir. Okaże się teraz, że wcześniejsze nocne łapanki stanowiły tylko skromny wstęp, niejako wprawkę. Nie kończące się kawalkady sań z zesłańcami suną ze wszystkich stron ku stacji kolejowej w Łanowcach, skąd bez końca odjeżdżają zadrutowane transporty pod strażą enkawudzistów, znaczony sztywnymi zwłokami zamarzniętych dzieci, a także dorosłych; przeważnie starców. Zsyłki wpisują się teraz  w kalendarz na stałe. Wywożą w każdym tygodniu, nieraz rzadziej. Ich ofiarą może paść każdy w każdej chwili. Nikt nie jest pewien, czy nocą nie obudzi go walenie kolbami w drzwi.


(...) Wraz z wkroczeniem Niemców ustaje dla Polaków zagrożenie wywózkami na Syberię. Zwrócono też ludności wiele utraconych praw. (...) Pojawia się za to nowe niebezpieczeństwo. Nawrót niechęci ludności prawosławnej wobec Lachów, w zarodku stłumiony nie tak dawno przez sowiecką właść, która życzyła sobie spokoju na zajętych terenach. Ukraińcy wiążą z przybyciem Niemców wielkie nadzieje. Na swą wymarzoną, nigdy nie posiadaną, samostijną Ukrainę. Witają ich kwiatami, a Stepan Andrijewycz Bandera, obwołany w czasie Wielkiego Zboru w Krakowie prowidnykiem 
- przewodniczącym Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów
- przekonany , że ten czas triumfalnego marszu Wehrmachtu na wschód to czas uzyskania niepodległości Ukrainy, jawnie nawołuje do likwidacji niepożądanych elementów.
- NARODZIE, WIEDZ! MOSKWA, POLSKA, WĘGRY I ŻYDOSTWO TO TWOI WROGOWIE. NISZCZ ICH!
Skąd ma wiedzieć, że zamiary Hitlera mijają się z jego planami! Że ani mu się śni niepodległa Ukraina i że jej mieszkańcy przeznaczeni są w nich na niewolników "wyższej rasy nordyckich panów". Z tego powodu Bandera zostanie aresztowany, jednak ziarno źle ukierunkowanej nienawiści zdąży już wykiełkować. W Łanowcach, podobnie jak w innych miastach, wszyscy mieszkańcy, łącznie z dziećmi i młodzieżą, zostają spędzeni na specjalnie zorganizowany mityng. Na trybunie honorowej - przedstawiciele Niemców i Ukraińców. Przemówienie wygłasza ten ostatni, przeplatając je wrzaskiem:
- ŚMIERĆ ŻYDOM, CYGANOM I LACHOM!
(...) Pierwsze złowrogie wieści: UKRAIŃCY ZACZYNAJĄ RŻNĄĆ NASZYCH!, rozchodzą się w początkach grudnia 1941 roku. "Podobno wymordowali GDZIEŚ całą rodzinę! Mówią, że puścili z dymem JAKĄŚ wieś!". Nikt jednak nie wie niczego pewnego. Właściwie nikt w to nie wierzy.
- Rżną? Naszych? A za co?!...
Jednak po Nowym Roku 1942 niesprecyzowane, odległe pogłoski nagle się urealniają. Na łanowiecki rynek przed nieczynny już kościół katolicki przywożą pierwsze ofiary. Wszyscy nadzy. Wszyscy nieżywi. Leżą na plecach i brzuchach - jak kogo ułożono. Właśnie dzieci wychodzą ze szkoły. Przerażone, patrzą na ich skrępowane drutem kolczastym nogi i wykręcone do tyłu ręce. Dołączają do nich przechodnie; wkrótce gromadzi się tłum. Wrażenie jest porażające; nikt nie śmie się poruszyć, a nawet cokolwiek powiedzieć. Tylko wzrokiem poszukują być może jeszcze oddychających. Wśród obserwujących - Janeczka. Tego właśnie dnia znów przyszła z ojcem do cioci Krysi, którą pan Lipski wspomaga, jak może. Bardzo chce, lecz nie potrafi oderwać oczu od leżących, więc tylko ściska aż do bólu rękę taty. Oto z brzegu mężczyzna z przewierconym od ucha do ucha otworem, poprzez który przeciągnięto drut i zakręcono go na potylicy w ósemkę. Obok niego ktoś całkowicie obdarty ze skóry. - Jak święty Andrzej Bobola! - szepcze dziewczynka, wtulając twarz w ojcowski rękaw. Lecz nic to w porównaniu z młodą kobietą w wysokiej ciąży. Z jej rozharatanego brzucha sterczy macica. Ogromny, fioletowy balon. (...) Inna dziewczyna leży z obciętą piersią. Młody chłopak obok niej. Zamiast oczu ma dwa zalane smołą leje, a w jego rozwartych szeroko ustach widać przypalony fragment obciętego języka. Jest potężnie zbudowany, wspaniale umięśniony. Porusza głową. Jeszcze moment i z jego gardła wydostanie się nieartykułowany, nieludzki skrzek. Łączy się z ogólnym, pełnym zgrozy okrzykiem.
- ŻYJE!!!
Ktoś zaczyna go wyplątywać z drucianych więzów. Zaledwie skończy, ten - drgnąwszy kilkakrotnie - unosi się, odbija od ziemi i - ze strasznym rykiem z głębi trzewi - gna na oślep przed siebie.
(...) To wydarzenie działa na zgromadzonych wstrząsowo. Budzą się z odrętwienia. (...) Tego dnia w ludziach coś pęka. Nagle wszyscy zaczynają żyć w strachu tak wielkim, że przewyższa zagrożenie wywózkowe".


Krystyna Lubieniecka-Baraniak
"Gdy brat staje się katem"
opowieść dokumentalna
Fundacja "Nasza Przyszłość"
ISBN 978-83-88531-78-1



1 komentarz:

Robert Ruszczyk pisze...

Pani Bogusiu, cieszę się, że i u Pani jakaś mocna historyczna aura jest obecna.
Może to jakiś symbol, znak tego czasu.
Pozdrawiam serdecznie.