Autora
„Świata fizycznego” poznałam w Olkuszu na jednej z uroczystości, podczas
ogłoszenia wyników Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Kazimierza Ratonia.
Pamiętam, jak podeszłam do Łukasza Jarosza i powiedziałam, że jego poezja
bardzo mi się podoba, i że najczęściej w takich przypadkach, czyli po
przeczytaniu bardzo dobrej poezji, powstaje jeden napisany przeze mnie wiersz.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy nie mogłam się zatrzymać i powstał nie jeden,
a ponad trzydzieści wierszy – dosłownie tom. Od tego momentu minęło sporo
czasu, obecnie jestem po lekturze „Stopnia pokrewieństwa”, wciąż wracam do
wszystkich książek Jarosza, które posiadam, chociaż do trzech szczególnie.
Ciężko mi pisać na temat jednej książki,
sprawiedliwiej byłoby, gdybym skupiła się na całej twórczości, tym bardziej że
wiersze tematycznie i stylistycznie nie odbiegają zbytnio od siebie, chociaż
„Stopień pokrewieństwa” odsłania, do jakiegoś stopnia, odmienionego poetę. Co
najbardziej mi się w wierszach podoba? Chyba prostota i kwintesencja myśli.
Każda specyficzność opiera się na
posiadaniu wybornego instynktu, umiejętności korzystania z niego, i tutaj mamy
meritum. Rozkładamy poszczególne wiersze na wersy, wyciągamy to
najistotniejsze. Jest to wyzwanie dla autora, ponieważ będzie mógł zobaczyć
drugi odbiór, być może ten, jakiego do tej pory nie dostrzegł. Ponoć
przechodzimy metamorfozę co 7 lat, zmieniają nas nasze doświadczenia, dotyczy
to myśli, postaw – zmienia się poziom rozterek. Autor wszedł właśnie w kolejny
etap. Czym jest tytułowy „Stopień pokrewieństwa”? Na pewno do niczego nie
obliguje, daje natomiast ogromną możliwość interpretacji: pokrewieństwo z kim,
z czym i do jakiego stopnia. Jest to tytuł dobrze przemyślany i doskonale
wprowadzający – wykwintne preludium. Autor balansuje na granicy obcości do
świata i miłości, nawiązuje do Boga, który przemieszcza się w tych wierszach,
poeta nie może się zdecydować na obranie kierunku: północ czy południe. Jak
powinien, jak ma odbierać otaczającą rzeczywistość; odwieczny dylemat życia i
śmierci, a przecież godzenie się, czy też nie, nie ma tu nic do powiedzenia:
(Stopień pokrewieństwa, „Scena”)
Zdejmuję moskitierę, układam drewno –
koniec października. Wiem, ten wiersz
jest podobny do innych. Nie umiem go,
nie umiem świata. W jego szparach miał
śpiewać Bóg, przykładać do szczelin
suche usta i dąć. Tymczasem zasnął,
zostawiając na prześcieradle ślinę, a mnie
córkę –
dziś jej i innym pierwszoklasistom katechetka
każe narysować grób bliskich, a kto nie ma
swojego zmarłego, musi sobie wymyślić.
oraz:
(Stopień pokrewieństwa,
„Projekt wiersza”)
Chrobocze silnik diesla. Zatrzymałem się tu,
by sprawdzić, czy zostało coś po nas w miejscu,
które nad ranem mi się przyśniło. Papierek,
wydeptana trawa. Nie ma nic: sen – zmyślenie,
bez kodu i języka w układzie kamiennych gwiazd,
głosie kukułki. W ruchu obłoków, pod którymi
znów zostawiam rodzinę, ciebie, wieżę ciśnień,
Jezioro Goczałkowickie i las, który płonie
szybko.
Trzy
książki, do których wracam najczęściej, to: „Pełna krew”, „Świat fizyczny” i
„Stopień pokrewieństwa”. Poezja Łukasza Jarosza jest nacechowana codziennością,
z lekkością i precyzją wtapia ją w wersy, strofy. A codzienność to nic innego
jak nasze otoczenie, nasi najbliżsi. Do tego dochodzi uzewnętrznienie, bo bez
niego nie byłoby pisania. Echo jest niepewnością, walką przed odrzuceniem
tego, w czym się najprawdopodobniej
wyrastało. Poeta wędruje, skrupulatnie tworzy obrazy, w których próbuje się
odnaleźć na wiele sposobów.
(Stopień
pokrewieństwa, „Nurt”)
Z koszmaru zrywa mnie córka –
śniła się walka o padlinę, dawno,
gdy jeszcze zwierzęta nie bały się ludzi.
Chrząszcze, organizm żywiący następne,
ptak, który czeka na rozerwanie skóry.
Bóg zdegradowany do roli tego,
kto stoi na czatach, kogoś, kto nigdy
nie powinien być zauważony.
Ten wiersz będzie krótki: wstaję,
wychodzę. By rano nie skrobać szyb,
parkuję tam, gdzie będzie najwięcej słońca.
Powierzam moją miłość i ciało roślinom,
robakom,
już nie słucham tamtego wycia, nawoływań.
Wystarcza mi echo.
Szuka
odpowiedzi, może jakiegoś cudu, którego nie jest w stanie w tym momencie
dostrzec, bo przecież wszystko ma swój czas, swoją porę, do każdej myśli
dochodzimy. Jarosz płynie jednym statkiem, ale po wielu morzach. Korzystamy z
książki, bo została nam dana, tak, jak została dana nam wiara. Tylko od nas
zależy, jakie wyciągniemy z niej barwy, jak wykorzystamy pigment.
(Stopień pokrewieństwa, „Granica”)
Świat z roweru, początek lipca,
nie zdaję sobie sprawy, że jestem szczęśliwy.
Wiersz mi się śni, lecz go zapominam.
Na drodze białe kamienie, zgniecione
skorupy ślimaków, nad rzeką ludzie
rozciągnięci w oparach słońca.
Spokojni i cisi. Znaleźli już Boga.
2 komentarze:
Ciekawa recenzja. Mnie to samo ujmuje w wierszach Łukasza Jarosza.
I równie ciekawie napisałaś o jego poezji.
Prześlij komentarz